
Emerytowani pracownicy dęblińskiej "Lokomotowni" spotykają się co roku z okazji Dnia Kolejarza. - Jesteśmy w stałym kontakcie i wciąż się lubimy. Szkoda tylko, że jest nas coraz mniej - mówi były naczelnik Marian Pielak
Maszyniści, kolejarze, dyspozytorzy, pracownicy biur i ich zwierzchnicy w kawiarni "Ewex" rozmawiali o wspólnie spędzonych latach.
Spotkanie było okazją do wspomnień. Albin Surmacz przepracował na kolei 38 lat. - Czuwałem nad bezpieczeństwem prowadzenia pociągów. Sprawdzałem stan maszyn i bywałem na miejscu wypadków - opowiada. Pan Albin mówi, że kilka zdarzeń utkwiło mu w pamięci. Wspomina, że w 1979 roku do Polski przyjechał po raz pierwszy nasz papież. - W tamtym czasie doszło do wypadku w Gołębiu, gdzie zderzyły się dwa pociągi: towarowy i pasażerski. Do dziś przed oczami mam obraz zniszczeń i strat. W wagonach przewożone były skóry z Argentyny. Leżały porozrzucane dookoła, a pociągi były "skasowane" - wyjaśnia. - Na szczęście jechało mało osób, bo większość oglądała transmisję z pielgrzymki papieża. To cud, że nikt nie zginął. Myślę, że stał się dzięki obecności Jana Pawła II, który modlił się za rodaków - dodaje. Surmacz mówi, że w jeden z pociągów prowadził jego bliski kolega. - W ostatniej chwili zdążył uciec do tylnej kabiny - wspomina pan Albin. - Pamiętam, że na miejscu pracowaliśmy przez 12 godzin - dodaje.
Innym razem do wypadku doszło pod Częstochową. - Jeden z pociągów zjechał na niewłaściwy tor i zderzył się z innym. Zginęło 25 osób. To smutna chwila i najtrudniejsza w tej pracy - mówi Surmacz.
Opowiada, że pociągami dawniej ludzie jeździli m.in. do pracy, czy na wakacje, a przedziały były przepełnione. Z darmowych przejazdów korzystali też pracownicy, a ich rodziny miały spore rabaty. - Byłem w Holandii, Niemczech i Włoszech na audiencji u papieża, a żona na Sycylii - wspomina.
- Jak przyjazd się opóźniał pasażerowie się denerwowali, ale często nie było to zależne od maszynistów - tłumaczy. Pan Albin mówi, że takie sytuacje zdarzały się zimą '78/79. - Śnieg nie przestawał padać, a mróz nie ustępował. Tory były zaśnieżone i nieustannie pracowały tzw. spychy. Pociągi często się psuły- oznajmia. - Pamiętam, że nie miałem czym dojechać z Dęblina do Ryk. Pojechałem spychem z maszynistą z Zamościa, który przez cztery doby nie miał odpoczynku - dodaje. Pan Albin mówi, że mimo trudnych sytuacji lubił swoją pracę i zawsze mógł liczyć na dobrą współpracę z kolegami - Była między nami - wspomina. - Nieraz maszyniści dzwonili i pytali, co zrobić w przypadku awarii. Korzystając ze swojego doświadczenia podpowiadałem im. Potem osobiście dziękowali i to było miłe - kończy.
Swoją historią dzieli się też Sylwester Kopik, który pracował przez 40 lat. Ukończył najstarszą w Polsce szkołę techniczno - kolejową w Warszawie. W 1971 roku rozpoczął pracę. - Przez trzy lata byłem maszynistą, a następnie dyspozytorem i organizowałem pracę kolegów oraz dbałem o sprawny sprzęt - wyjaśnia. - Służba wypadała w Sylwestra. Dostawałem mnóstwo życzeń imieninowych, a czasem śpiewali "Sto lat". To było miłe i zapominałem, że jestem w pracy - dodaje. Kopik wspomina, że na torach zdarzały się różne sytuacje i czasem bywało niebezpiecznie. - Jechałem z pomocnikiem do Lublina. On był za sterami. Okazało się, że ktoś odpiął tzw. kran ciśnieniowy i tylko trzy wagony miały hamowanie - oznajmia. Mężczyźni jechali wtedy pociągiem towarowym z 42 wagonami. - Chcieliśmy zahamować przed semaforem, ale nie udało się. Dyżurna skierowała nas na inny tor. Mieliśmy śmierć przed oczami, bo szybko jechaliśmy między pociągami i zastanawialiśmy się, czy droga jest wolna, czy za chwilę rozbijemy się z impetem - tłumaczy.
Niekiedy bywało też śmiesznie. - Mieliśmy kierownika, który wszystko notował w osobistym zeszycie - mówi. - Podczas dyżuru nocnego mój kolega zasnął, a przełożonemu nie udało się go obudzić. Ukradkiem zerknęliśmy w zeszyt, gdzie widniał napis: "dyspozytor trup" - śmieje się.
Mieczysław Gruza rozpoczął pracę w 1973 roku. Początkowo prowadził pociąg spalinowo - elektryczny, a później elektrowóz. Przyznaje, że praca wymagała wyrzeczeń i nie była łatwa. - To służba. Trzeba było jeździć w niedzielę i święta. Wielokrotnie bywałem daleko od rodziny - mówi. W tamtych czasach brakowało ludzi do pracy. - Limit do przepracowania to 170 godzin, ale zwykle robiliśmy 350. Nie narzekałem, bo lubiłem to - dodaje. Pan Mieczysław opowiada, że na szczęście nigdy na torach nie doszło do śmiertelnego wypadku. - Pewnego razu z krzaków wybiegł człowiek i ucięło mu nogi. Od razu zacisnąłem ucięte kończymy - tłumaczy. - Potem toczyło się dochodzenie. Okazało się, że to był zabójca konwojenta ze służby więziennej. Dowiedziałem się, że popełnił samobójstwo w szpitalu - dodaje.
Od 2002 roku pan Mieczysław uczył jazdy młodych maszynistów. W tym czasie w "Lokomotywowni" pracowało ich 247. - Miałem kilku wyjątkowych uczniów, którzy wyróżniali się wiedzą i umiejętnościami. Znali budowę maszyny, obsługę i umieli sterować. Przyjemnie się z nimi pracowało - wspomina. Tłumaczy, że jeśli ktoś chciał się douczyć mógł skorzystać z biblioteki zakładowej oraz pomocy naukowych.
Aleksander Seredyn pracował w latach 1978 - 2015. - Z perspektywy czasu wiem, że nie zamieniłbym zawodu na inny. Już jako mały chłopiec mieszkałem blisko stacji i często chodziłem oglądać pociągi - mówi. Pan Aleksander dodaje, że większość członków rodziny też była związana z koleją, m.in. dwóch stryjów Marian i Eugeniusz jeździli parowozami. - Właśnie te maszyny upodobałem najbardziej. To piękna "istota" z duszą. Do dziś oglądam historyczne filmy o kolei - dodaje. Seredyn mówi, że podczas jazdy najważniejszym zmysłem jest wzrok i trzeba mieć oczy "dookoła głowy". - Na trasie z Dęblina do Warszawy na stacji Pilawa zobaczyłem między torami człowieka i byłem pewny, że to mężczyzna. Zacząłem hamować, ale droga hamowania była zbyt długa - dodaje. To była noc. - Pomocnik pobiegł zobaczyć co się stało i powiedział, że ten ktoś... uciekł - wspomina. - Poszliśmy tam razem. Znaleźliśmy tę osobę w trawie. Kolega złapał ją za bark i powiedział: "O kurde, to baba", a ja ze śmiechu aż usiadłem - oznajmia. - Nie była chyba zbyt trzeźwa, ale miała wiele szczęścia, bo leżała płasko na torach - dodaje.
Krzysztof Lasek w zawodzie był przez 38 lat. Mówi, że za każdym razem przed wyjazdem prosił Boga o szczęśliwy powrót. Wspomina jeden z wyjazdów. - Na torach leżał człowiek i zacząłem hamować. Nie było szans, bo na liczniku miałem 60 km/h - opowiada. - Powiadomiłem służby o wypadku i wybiegłem na zewnątrz. Nagle usłyszałem głos, który krzyczał "Mamo, mamo". Okazało się, że to młody chłopak, który wyszedł spod maszyny. Byłem taki szczęśliwy, że żyje - dodaje. Lasek wtrąca, że największym zaskoczeniem było to, że chłopak wsiadł do karetki o własnych siłach.
Pewnego razu na przejazd wjechał autobus pełen dzieci. - Zacząłem trąbić, a kierowca nie reagował. Nie chciałem na to patrzeć i zasłoniłem oczy ręką - wspomina. - Kiedy je otworzyłem było po wszystkim. Autobus zobaczyłem w szybie, kilka centymetrów za pociągiem. To był cud - kwituje.
Wiesław Chojnacki pracował przez 45 lat. W tym czasie wiele się wydarzyło. - Jadąc ze Skarżyska na niestrzeżony przejeździe wjechał polonez i obrócił się o 180 stopni, a butla gazowa wyleciała - wspomina. - Z samochodu wybiegło dwóch mężczyzn. Opowiadali, że w niedzielę kupuli auto, a we wtorek i go skasowali, ale wygrali życie - dodaje.
Innym razem pan Wiesław był na trasie z Chełma do Dęblina. - Niedaleko peronu zauważyłem pana, który naciągał pętle na szyję. Powiedziałem do siebie: "Nie tym razem kolego" - mówi. - Mężczyzna położył się na torach i wyczekiwał na pociąg, a ja zahamowałem. Chyba znudziło mu się czekanie i uciekł. W pewnym sensie uratowałem mu życie - kończy.
Byli kolejarze z niecierpliwością czekają na kolejne spotkanie i okazję do wspomnień.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie