Reklama

Niemcy strzelali do każdego, kto się ruszył

Portal tuDeblin.pl
25/05/2020 17:30

Niósł pomoc kolegom walczącym z niemiecką załogą broniącą wzgórza Monte Cassino. Władysław Grudniak był jednym z żołnierzy polskich sił zbrojnych na Zachodzie, którzy w maju 1944 r. otworzyli aliantom drogę na Rzym

Mieszkaniec Dęblina przeszedł wraz 2. Korpusem Polskim cały szlak bojowy na froncie południowym. Na własne oczy widział gorycz niepowodzeń, oznaki triumfu i pełne wdzięczności spojrzenia Włochów. Za udział w walkach otrzymał odznaczenia zarówno polskie, jak i zagraniczne. Choć dziś od jego śmierci minęło już prawie 40 lat, to pamięć o nim wśród najbliższych nadal trwa. Historię życia swojego ojca w rozmowie z „Twoim Głosem” opowiedział syn Wiesław Grudniak.

Z Ireny pod Monte Cassino

Władysław Grudniak urodził się w Irenie (obecnie Dęblin) 21 czerwca 1912 r. Pochodził z licznej rodziny, w której było siedmioro dzieci. Po osiągnięciu wieku szkolnego uczęszczał do Szkoły Powszechnej, którą ukończył w 1927 r. Jako jej absolwent długo nie cieszył się beztroską. Będąc najstarszym z braci musiał szukać zajęcia, by wspomóc rodzinę. Bliskość Wisły dawała różne możliwości zarobkowania. Ale po osiągnięciu w 1933 r. wieku poborowego pan Władysław postanowił stawić się na komisję wojskową. W wyniku kwalifikacji dostał skierowanie do 2. Baonu Saperów - Kompania Szkolna w Puławach. Służąc w jednostce jako kursant w 1935 r. awansował do stopnia kaprala, po czym wojsko przeniosło go do rezerwy.

Wykształcony żołnierz w cywilu nie wytrzymał jednak długo. - Pewnego dnia spotkał kolegę i razem postanowili wstąpić do Policji Państwowej. Rekrutację przeszedł pomyślnie i został przyjęty. Służył w kilku miejscach, by w końcu trafić do Komendy Wojewódzkiej w Stanisławowie - wspomina syn Wiesław. Rozwój zawodowy w nowej formacji wkrótce pokrzyżowało widmo nadciągającej wojny. 19 lipca 1939 r. armia upomniała się o oficera i skierowała do Kolumny Samochodowej w charakterze kierowcy.

Kłopoty ze zdrowiem

Dokładne losy Grudniaka podczas Wojny Obronnej 1939 r. są mało znane. - Być może jego służba w Kolumnie Samochodowej wiązała się z transportem Urzędów Państwowych - przypuszcza pan Wiesław. Pewnym jest natomiast to, że 13 września Dębliniak przekroczył granicę z Rumunią.

Przebywając na obcej ziemi zaczął myśleć o ucieczce. Zresztą, nie on jeden. - Był w dużej grupie żołnierzy. Naradzali się i dyskutowali, kto jest w czym dobry, i jak może pomóc w przedostaniu się za granicę - tłumaczy Grudniak. Plan był taki, żeby wrócić do Polski. Niestety okazało się to niemożliwe i jedynym kierunkiem pozostała Francja.

Wędrówka nad Loarę okazała się sensowna. Na emigracji właśnie tworzyła się armia polska. Panu Władysławowi udało się dostać do kompanii saperów Brygady Strzelców Karpackich. Już tydzień później został w niej mianowany podoficerem zawodowym. Ze wspomnień wynika, że warunki klimatyczne na terenie, gdzie formowały się jednostki Brygady były ciężkie. - Okazało się, że stan zdrowia ojca uległ pogorszeniu. Narzekał na bóle głowy, więc został odesłany do Wielkiej Brytanii. Tam po pobycie w szpitalu i powrocie do zdrowia przechodził kursy oraz służbę w rożnych jednostkach, np.: 10 Sam. Komp. Saperów, 1 Komp. Warsztatowej - wylicza Grudniak. Natomiast 8 lutego 1944 r. młodego żołnierza Brytyjczycy przenieśli na front południowy. Trafił do Stacji Zbornej 2. Korpusu i otrzymał przydział jako kierowca w 37 Parku Materiałowym.

Siłę uderzenia osłabił hełm

Prawdziwym chrztem bojowym jego nowej formacji była bitwa o Monte Cassino. Chociaż pan Władysław nie walczył w pierwszej linii, jego zadania nie należały do łatwych. Zajmował się transportem. - Mówił o słynnej, górskiej drodze polskich saperów. Była trudna do przebycia. Polakom nie od razu udało się zdobyć Monte Cassino. Dlatego jadąc nieraz ściągali z drogi unieruchomione wcześniej czołgi. Tym m.in. zajmował się mój tato - przyznaje Grudniak.

W czasie postoju i kolejnych natarć na wzgórze Dębliniak także miał sporo roboty. - Dostarczał amunicję do żołnierzy na pierwszej linii walk. Ktoś musiał to robić. Gdy pierwsze natarcie się nie udało, z pomocą ruszali wszyscy, nawet kucharze. Ojciec był wtedy cały czas pod ogromnym ryzykiem, bo Niemcy strzelali do każdego, kto tylko się ruszył. Na szczęście nic mu się nie stało. Tylko raz w wyniku ostrzału miał rozerwane udo - opowiada syn.

Niebezpiecznie było też po dotarciu na wzgórze. - Niemcy wyburzyli cały kompleks zabudowań, więc łatwo widzieli wroga. Gdy pewnego razu otworzyli ogień, a ojciec z kolegami siedział w ruinach, nagle coś się urwało i kawałek betonu spadł mu na głowę. Szczęśliwie siłę uderzenia osłabił hełm - opowiada pan Wiesław.

"Polacco!, Polacco!"

Trwające tydzień walki w końcu przyniosły zwycięstwo. Zwykle z tym momentem kojarzy się zatknięcie biało-czerwonej flagi na szczycie wzgórza. Ale pana Władysława nie zajęło to wydarzenie. - Wspominał tylko, że po zdobyciu Monte Cassino wszyscy odetchnęli z ulgą, bo zginęło wielu ludzi - zaznacza Wiesław Grudniak. Później nie było już czasu na świętowanie.

Żołnierze ruszyli dalej na północ wyzwalać kolejne miasta. Po klasztorze przyszła kolej na Ankonę, Rimini i Rzym. Wszędzie, gdzie Polacy się pojawiali, byli traktowani jak wybawcy. - W każdym mieście, do którego wkraczało wojsko panował powszechny entuzjazm. Włosi byli bardzo mili i życzliwi. Gdy ktoś z naszych o coś ich zapytał np. o drogę, dotąd tłumaczyli, aż pytający zrozumiał. A ze szczególną radością wyzwolicieli witały włoskie dziewczyny. Krzyczały: „Polacco!, Polacco!”. Między nimi a żołnierzami dochodziło do częstych kontaktów. Włoszki były zachwycone naszymi chłopakami – zauważa Grudniak. Ale i żołnierze dostrzegali wyjątkową urodę tamtejszych kobiet. - Ojciec wspominał, że mało brakowało, a pozostałby we Włoszech, bo poznał tam dziewczynę. No cóż, był młodym człowiekiem. Miał zaledwie 31 lat - zaznacza syn.

Słodko-gorzki powrót

Koniec wojny zastał pana Władysława we Włoszech. Służył w 2. kompanii warsztatowej jako kierowca. Długo jednak nie nacieszył się życiem w wyzwolonym kraju. Alianckie dowództwo zdecydowało, że cały 2. Korpus został przeniesiony do Szkocji.

Przebywając tam u Dębliniaka ponownie wróciło, skrywane od dawna, pragnienie powrotu do Polski. Do pozostania nie zachęcał też brytyjski rząd. - Do władzy doszła Partia Pracy z Clementem Attlee na czele, sprzyjająca Stalinowi i Polacy nie mieli już na Wyspach czego szukać - zauważa pan Wiesław. Wyjazd był jedynym sensownym rozwiązaniem, choć wieści z kraju nie napawały optymizmem. - Jeszcze będąc w Szkocji tato dowiedział się od swojego brata (który został we Francji), że w 1942 r. zmarła ich matka - tłumaczy Grudniak. Ostatecznie udało mu się powrócić do Polski w 1947 r.

Ale w Ojczyźnie nie zaznał spokoju. Władza ludowa skutecznie utrudniała życie byłym żołnierzom PSZ na Zachodzie. - Ojciec musiał stawiać się na przesłuchania, choć nigdy nie miał postawionych zarzutów. Próbował pracować, ale i tu były problemy. Wiele razy zmieniał pracę i miasta, w których przebywał. Mając uprawnienia kierowcy został zatrudniony w radomskim PKS. Później wrócił do Dęblina i pracował w różnych firmach: w Wojskowych Zakładach Naprawczych, Kolumnie Obsługi Lotniska i zakładzie komunalnym. Pracował też w Puławach - wylicza syn żołnierza.

Po latach, z powodu stanu zdrowia (dwa zawały), pan Władysław przeszedł na rentę. Zmarł w 1981 r. mając 69 lat.

Tomasz Kępka

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo TUdeblin.pl




Reklama
Wróć do