Reklama

„Żołnierzem jestem nie tylko na służbie”

Portal tuDeblin.pl
04/09/2019 10:33

Oddawał jedzenie dzieciom w Iraku i transportował rannych do szpitali. Poza służbą ratował ludzkie życie. Sierżant Tomasz Cieślak z dęblińskiej jednostki opowiada o swojej pracy i o państwowym odznaczeniu, które otrzymał od prezydenta Andrzeja Dudy.

- Jestem dumny, że podczas służby mogę pomagać ludziom i robić wiele ciekawych rzeczy - mówi żołnierz Tomasz Cieślak pochodzi z Zalesia (gmina Ryki). Tam się wychował. - Często z kolegami bawiliśmy się w wojaków, budowaliśmy bunkry, fortyfikacje i udawaliśmy, że strzelamy z karabinów - wspomina pan Tomasz. Jak przyznaje, oprócz zabawy było mnóstwo ciężkiej pracy. - Dzięki temu nauczyłem się, że w życiu nic nie przychodzi łatwo i na wszystko trzeba zapracować. To przydaje się w wojsku, gdzie trzeba być sprawnym i zawsze w gotowości - zauważa. Zawodowym żołnierzem jest od 20 lat. Służbę rozpoczął w 1 Pułku Drogowo - Mostowym, gdzie był m.in. saperem. Potem ukończył szkołę podoficerską we Wrocławiu. Od 4 lat pracuje w Centrum Szkolenia Inżynieryjno - Lotniczego w Dęblinie. - Do moich obowiązków należy m.in. przygotowanie sprzętu szkoleniowego ubezpieczenia lotów, na których szkolą się adepci z różnych jednostek w Polsce. Lubię swoją pracę, bo każdy dzień przynosi nowe wyzwania, z którymi muszę się zmierzyć. 20 lat, to szmat czasu. Zapewne wiele wydarzyło się w tym okresie... W 2006 roku wziąłem ślub z Joasią i urodziły się nasze fantastyczne dzieci: Maksio i Kasia. To są dobre wspomnienia, ale w tym czasie zmarł również mój tata. Był wspaniałym człowiekiem, któremu wiele zawdzięczam. Poza tym działo się wiele. Najbardziej w pamięci utkwiła mi akcja pomocy powodzianom w Sandomierzu i pobyt na misjach, w których brałem udział trzykrotnie. Każda z nich była inna. W Kosowie każdego dnia wyjeżdżałem na patrole w strefę wysokich gór i przemierzałem kamieniste rzeki. W Libanie była misja logistyczna i zajmowałem się transportem wojsk i sprzętu. W Iraku pracowałem w warunkach bojowych. Najtrudniejsze były początki, bo tęskniłem za domem. Niełatwo przystosować się też do klimatu. Pamiętam lądowanie w Iraku na płycie lotniska. Po wyjściu poczułem uderzenie gorąca. Pomyślałem, że to ciepło bucha z rozgrzanego silnika. Okazało się, że to temperatura powietrza, która sięgała nawet 40 stopni. Na misjach spotkałem wielu rodaków. To ważne w obcym kraju. Pewnego razu podczas porannych oblotów śmigłowcem z wojskiem amerykańskim w Kosowie pilotem była kobieta. Kolega zażartował, że płeć piękna „prowadzi” i ma obawy. Jak się później okazało, ta pani to usłyszała i zrozumiała, bo była Polką. Do moich zadań podczas misji należała jazda w konwojach. To było wyzwanie, które nie zawsze kończyło się dobrze. Zdarzało się, że wielu kolegów było rannych. Niektórzy oddali też życie. To najbardziej utkwiło w Pana pamięci? Tak. To bardzo smutne. Na wojnie śmierć jest na porządku dziennym. Chłopaki, z którymi przyleciałem, nie mogli wrócić do swoich rodzin. Bywało i tak, że to ja znalazłem się w niebezpieczeństwie. Prowadząc ciężarówkę holowaną przez kolegę przy znacznej prędkości nagle pękła opona. Zaczęło mnie ściągać na przeciwny pas ruchu, gdy z naprzeciwka wprost na mnie jechał autobus pełen dzieci. W takich chwilach jest potrzebna szybka reakcja. Razem z kolegą siedzącym obok ciągnęliśmy kierownicę i udało się ustawić pojazd na prawym pasie. Gdyby nie szybka reakcja wszyscy moglibyśmy zginąć. Innym razem w jednym z konwojów kolega będąc operatorem na pojeździe został ostrzelany ładunkiem kumulacyjnym. Oszołomiony wyskoczył z samochodu i ukrył się w krzakach. Kierowca nie wiedział o zaistniałej sytuacji i ruszył z całym konwojem w kierunku bazy. Na miejscu okazało się, że nie ma jednej osoby. Dowódca razem z grupą natychmiast wrócił po kolegę. Na szczęście był cały i zdrowy. Przez trzy tygodnie z nikim nie rozmawiał, oprócz psychologa. Tak mocno przeżywał to co się wydarzyło. Był sam na pustyni i czyhało na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Strach towarzyszył także Panu? Każdego dnia. Nawet w bazie, kiedy kładliśmy się spać. Wydawać by się mogło, że noc i sen wiąże się z odpoczynkiem i relaksem. Nic bardziej mylnego. Na misjach cały czas trzeba być czujnym. A ze strachem miałem do czynienia nieustanie. Widziałem go w oczach dzieci. Niekiedy takie maleństwa były postrzelone lub zranione. Pomagałem je transportować do sekcji medycznej. Patrzyły na mnie ze łzami w oczach i głośno krzyczały z przerażenia i bólu. Te bezbronne i niewinne istoty nie rozumiały co się dzieje w ich kraju. Kiedy w Iraku wyjeżdżaliśmy na konwoje za każdym razem w środku pustyni, nie wiadomo skąd, otaczała nas grupka maluchów. Były zaniedbane, bez butów i w porwanych ubraniach. Prosiły o jedzenie i zwinnie wyciągały ręce. Oddawaliśmy im cały prowiant, bo po kilku godzinach mogliśmy zjeść posiłek w bazie. Dla nich to rzadkość. Były wychudzone i niedożywione. Chciałem im pomóc, jak potrafię, bo widok chwytał za serce i trudne wspomnienia pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Tym bardziej, że sam jestem ojcem i swoim dzieciom przekazuję tę życiową mądrość. Trzeba doceniać to co się ma: zdrowie, kochającą rodzinę i pokój w narodzie. Ważne jest też dzielenie się z innymi i pomaganie im. Czy poza służbą także niesie Pan pomoc? Jeśli zachodzi taka potrzeba, to tak. Ostatnio jadąc do Lublina na drodze ekspresowej na wysokości Puław zobaczyłem na przeciwnym pasie samochód i kilka osób na zewnątrz. Bez namysłu zatrzymałem się i zaoferowałem pomoc. Okazało się, że w aucie jest starszy mężczyzna, który stracił przytomność podczas jazdy. Rozpocząłem resuscytację. Po chwili zatrzymał się jeszcze jeden kierowca. To był strażak z Ryk, pan Paweł. Prowadziliśmy masaż serca na zmianę, przez 30 minut, aż do przyjazdu karetki. Nie udało mi się dowiedzieć, co dalej stało się z mężczyzną, ale objawy wskazywały na zawał. To była jednorazowa sytuacja? Były jeszcze dwie. Wszystkie w tym roku. Kolejna miała miejsce w Rykach. Jadąc samochodem zauważyłem, że młody mężczyzna idący po chodniku nagle się przewrócił. Zaniepokoiłem się i sprawdziłem co się dzieje. Był przytomny i na szczęście nic mu się nie stało. Dziwnym trafem wtedy też zjawił się pan Paweł. Okazało się, że mężczyzna miał padaczkę. Obawiałem się, że po raz drugi upadnie, więc odprowadziłem go pod sam dom. Innym razem byłem świadkiem wypadku. Jechałem do Warszawy i w okolicy Kołbieli zderzyły się dwa samochody osobowe. Poszkodowana, młoda kobieta, była nieprzytomna. Tym razem również zacząłem resuscytację, a po chwili przyjechało pogotowie. Kobiecie wróciły funkcje życiowe. W takich sytuacjach nie trzeba się bać, a jedynie myśleć o tym, co się robi. Ważne jest zachowanie spokoju. Doświadczenie w tym zakresie też jest istotne. Nabyłem je podczas misji i zajęć teoretycznych i praktycznych, które co roku organizuje nam dowódca płk. Waldemar Wiśniewski. To postawa godna naśladowania. Czy uważa się Pan za bohatera? Nigdy tak o sobie nie myślałem. Uważam, że to ludzki odruch. Każdy powinien się tak zachować. Tym bardziej żołnierz, który ma dbać o bezpieczeństwo każdego człowieka i nieść pomoc. Taka nasza rola. Wydaje mi się, że powyższe sytuacje wpłynęły na to, że otrzymałem nagrodę. To było 15 sierpnia. Wspólnie z żoną zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w narodowych obchodach Święta Wojska Polskiego i 100-lecia powstań śląskich w Katowicach. Podczas nominacji generalskich i odznaczeń państwowych prezydent Andrzej Duda wręczył mi Brązowy Krzyż za zasługi wykraczające poza służbę. Czułem się dumny. To dla mnie wielkie wyróżnienie. To nie tylko moja zasługa, dlatego dedykuję je mojemu tacie.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo TUdeblin.pl




Reklama
Wróć do