
Umierali w nieludzkich warunkach. W głodzie i rozpaczy. Chowano ich w masowych grobach, rzucając jedno ciało na drugie. To co zobaczył, opisał Stanisław Gelo, dębliński nauczyciel
Obecny cmentarz komunalny był jednym z wielu miejsc w okolicy Dęblina, gdzie masowo grzebano zmarłych i zamordowanych jeńców radzieckich. Mówiono wówczas, że z Twierdzy, gdzie mieścił się obóz, kilka razy dziennie wyjeżdżał wóz z trupami, w kierunku cmentarza. Przypadkowo byłem świadkiem takiej sceny. Jadąc rowerem do Ireny spostrzegłem, że od strony twierdzy, w kierunku cmentarza jeńcy ciągną taki wózek. Ten niesamowity karawan był na wysokości budynku zwanego "Czerwoniakiem". Gdy mijałem cmentarz, nieco zwolniłem. Odległość między nami wynosiła ok. 70 m. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, wyciągając papierosy i stopniowo rzucałem je na drogę. Wiedziałem, czym jest papieros dla tych ludzi i jak bardzo go łakną.
Na platformie dwukołowego wózka, ciała zmarłych były ułożone w kilku warstwach. Piramida ludzkich ciał, z grubsza przykryta była wojskowym brezentem. Wystające spod nakrycia bose nogi były rażąco białe. Ich biel boleśnie kontrastowała z pełnią lata. Z boku wózka zwisała bezwładnie ręka. Dłoń poruszana szprychami koła była niczym żywa. Można by pomyśleć, że ta dłoń wygrywa rytm niemego marszu na ostatniej drodze. Wózek ciągnęli jeńcy. Dwóch było przy dyszlu, a pięciu lub sześciu po bokach i z tyłu. Szli wolno, pochyleni i zapatrzeni w ziemię. Starałem się dojrzeć ich twarze. Wszystkie miały podobny wyraz. Na każdej piętno cierpienia wyryło obojętność. Przygasłe oczy nie wyrażały żadnych pragnień, nie spodziewały się już pewnie niczego. Pochylone postacie pchały ludzki ciężar do przygotowanych dołów.
W pobliżu cmentarza Balonna znajdują się częściowo już zniszczone wały ziemne, wchodzące w skład dawnych umocnień fortecznych. W 1942 roku mój kolega pracujący tam jako robotnik, zatrudniony przez Niemców, opowiadał mi o niezwykłym grzebaniu. Otóż jeńcy wkopywali się głęboko w zbocze wału, wygrzebując wnękę o pojemności niemal pokoju. W wykonanej w ten sposób jamie, układali warstwami ciała zmarłych. Gdy pilnujący Niemcy uznali, że jama wypełniona jest dostatecznie, włączali prąd i poruszone eksplozją masy ziemi przywalały zarówno zmarłych, jak i tych którzy ich układali. Takich "pochówków" było z pewnością więcej. Gdy przybyłem ponownie do Dęblina w 1957 roku, uczniowie wielokrotnie mówili mi o znajdowanych tam ludzkich kościach. Udałem się na ten teren. Istotnie, w wielu miejscach kości leżały prawie odsłonięte, wypłukane z piasku strugami deszczu. Wystarczyło czymkolwiek poruszyć ziemię, by je odsłonić. Często obok siebie leżały kości tego samego rodzaju np. dwie kości krzyżowe. Taki układ świadczył wyraźnie o masowym grzebaniu.
Nasilenie transportów jeńców radzieckich do twierdzy przypadło na lata 1941 - 1943. Wypadek, o którym chcę mówić, miał miejsce w pierwszych dniach lipca 1942 roku. Jechałem rowerem od strony Stężycy, piękną drogą lipową i dojeżdżałem już do jej wylotu, obok wojskowego, a obecnie komunalnego cmentarza. Przy tym odcinku drogi stało kilka domków. Przejeżdżając zauważyłem, że w stojący obok domku mężczyzna daje mi znaki, żebym się zatrzymał. Podjechałem do niego. Powiedział: "Nie jedź dalej i nie pokazuj się". Gdy zapytałem go o co chodzi, dodał: "Transport idzie. Niemcy nie lubią świadków". Dzisiejsza ulica Wiślana z nowoczesnym osiedlem niczym nie przypomina dawnej drogi łączącej stację kolejową z osadą Irena. Była to tzw. bita droga, pełna wybojów, z rowami po bokach, wzdłuż których biegły ścieżki. Po obu stronach drogi falowało zboże. Właśnie to falujące zboże, zasłaniało widok na drogę i idący nią transport. Krzyki Niemców zwiastowały zbliżających się jeńców. Wreszcie przy wylocie lipowej alei zobaczyłem czoło kolumny. Szli ociężałym krokiem, w długich wojskowych szynelach, niosąc drobne tobołki na plecach.
W wąskim wylocie ulicy kolumna jeńców przesuwała się jak na ekranie niemego filmu. Dookoła była cisza. Kolumna stopniowo rzedła. Odległość pomiędzy szeregami powiększała się. Czasami dwóch silniejszych jeńców wlokło słabszego. Nie bacząc na szczekanie psów, jeńcy podejmowali próby, żeby choć na chwilę usiąść. Właśnie wtedy usłyszałem strzał. Był jednak inny niż zwykle, bez swego ostrego dźwięku i echa, przypominał raczej uderzenie kijem w materac. Jednak na poboczu został unieruchomiony jeniec. A więc, był to strzał, tylko lufa karabinu dotykała płaszcza. Po chwili znów to samo. Ponownie sylwetka człowieka znieruchomiała w pyle ulicy. Na samym końcu kolumny, silniejsi jeńcy, ciągnęli dwukołowy wózek. Zabierali tych, którzy na tej trasie kończyli, w sposób tragiczny swój marsz. Gdy wszyscy przeszli, wyszedłem wraz z innymi na drogę, którą przechodzili. W miejscach, gdzie leżeli zabici, żółcił się piasek. Przysypano nim kałużę krwi. Zatrzymałem się. Na żółtym piasku, rosła powoli rdzawa plama. Krew wysiąkała na powierzchnię.
Grudzień 1942 roku był miesiącem przeciętnym. Temperatura wahała się do - 10 stopni. W mojej pamięci utkwił jeden z tamtych grudniowych dni. Pracowałem jako robotnik "na etacie" na stanowisku pomocnika palacza. w kotłowni niemieckiego szpitala, zamienionego z wojskowych koszar w Stężycy. Tego dnia szef kotłowni rozkazał nam załadować się z łopatami na samochód ciężarowy i jechać po węgiel, którego ku naszej radości często brakowało. Tym razem pojechaliśmy nie na stację kolejową, a do dęblińskiej Twierdzy, gdyż tam były zapasy węgla. Twierdzę znałem z okresu przedwojennego, wiele razy byłem wewnątrz jej murów. Powoli zbliżaliśmy się do bramy. Tego co zobaczyłem nie zatrze już nic w mojej pamięci. Między czerwonym murem koszar, a rozciągniętymi wzdłuż drutami kolczastymi zamknięci byli radzieccy jeńcy. Ograniczony murem i drutami plac miał ok. 15 m szerokości i był długi na ok. 100 m. W czasie, gdy wartownik przy bramie sprawdzał niemieckiemu szoferowi dokumenty pełen bezsilnego gniewu i bezradności patrzyłem na ludzi za drutami. Nie można było okazać żadnego gestu litości, żadnego wzruszenia. Skuleni i przytuleni do siebie, tworzyli nieruchome bryły. Niektórzy patrzyli w nasze oczy, wyciągali ku nam dłonie. Serce podchodziło do gardła. Wielu jeńców siedziało bez ruchu, a na pewno bez sił i chęci do życia. Z ołowianego nieba padał śnieg. Duże płatki leciały wolno i delikatnie, osiadając na skulonych postaciach. Ubrany w długi kożuch i ciepłe buty niemiecki wartownik, ruchem karabinu kazał nam się cofnąć w głąb samochodu. Powoli oddalaliśmy się od miejsca niezwykłej kwarantanny. W mojej duszy pozostał obraz ludzi, których niema skarga wciąż jeszcze jest głośna.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Opieki pt.: "Groby masowe", wydanej w 2017 roku
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie